30.5.10




Brikolaż (fr. bricolage) w sztuce jest techniką, w której dzieło jest konstruowane z rozmaitych dostępnych materiałów.

Cenię sobie artystów, którzy nie oglądając się na obowiązujące trendy, a czasem nawet na przekór tym trendom, wyrażają siebie i swoją wizję muzyki. W ten właśnie sposób bardzo zyskał w moich oczach Mike Patton. Bo o ile jego macierzysta formacja, Faith no More, była mniej lub bardziej mainstream'owa (co oczywiście nie jest samo w sobie żadną ujmą), o tyle jego następne dziecko dryfowało z dala od głównego nurtu. Fantômas to chyba najbardziej niedoceniona supergrupa w historii. A na miano super grupy zasłużyła sobie z całą pewnością, wystarczy spojrzeć na skład: Patton, Lombardo i dwóch Melvinsów. Pięknym przykładem ich muzycznego wyemancypowania jest nagranie "Delirium Cordia". Jak podpowiadają sami twórcy, jest to concept album krążący wokół idei operacji chirurgicznej na żywca. Album, swoim rozpoczęciem do złudzenia przypomina "Lark's tongues in Aspic" - delikatne i melodyjne dźwięki przeszkadzajek przeplatane mocnymi uderzeniami gitarowych riffów wspartych perkusyjnym crescendo. Chwilę później instrumenty milkną, a do akcji wkracza najwyraźniej chirurgiczny skalpel (kto wie, może wcześniejsza burza dźwięków ewokować ma rozpoczęcie cięcia), gdyż słyszymy dźwięk mlaskania ludzkich bebechów, któremu wtóruje zawodzenie tybetańskiego chóru (czyż nie jest to cudownie >od czapy< ?). Potem zaczyna działać, podane zapewne chwile wcześniej anestetyk. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem, ponieważ delikwent częścią siebie wciąż słyszy jak grzebią mu we wnętrznościach oraz - ku jego przerażeniu - ciutkę nieudaną próbę przywrócenia jego funkcji życiowych, skwitowaną dramatycznym "we're gonna lose this guy", po którym pacjent pogrąża się w stanie klinicznej śmierci. Ta z kolei stała się pretekstem i usprawiedliwieniem, do stworzenia na tym albumie cudownego melanżu tak skrajnych muzycznych stylów, że nikt na słowo nie uwierzył by, że mogła z tego wyjść taka, mająca ręcę i nogi [sic!], zgrabna całość. Fortepiany, zgrzyty, plumkania, piski, gwizdania, cyfrowe tykania, szumy, bicia, śpiewy, krzyki, pikania, rozbijające się fale, hawaje, budziki, hardy, kolejki wąskotorowe, ćwierkania, rozstrojone odbiorniki, śmiechy, kosze na śmieci, brzuchomówcy, winylowe trzaski, pogłosy, odgłosy, echa, kołysanki, nawet dentystyczne wiertła i msza[...] Lista nie jest zamknięta, myślę, że każdy może usłyszeć coś dla siebie. Zapewne, to całe życie stanęło mu przed oczami. A potem zgon.

Odważne.

29.5.10



sen - naturalny stan polegający na czasowym zaniku świadomości.

Żadna inna płyta w tak znaczący sposób nie wpłynęła na moją wrażliwość i postrzeganie świata. Nie ma w tym żadnej przesady. Myślę, że innego takiego rylca jak muzyka, który rzeźbił by wrażliwość jednostki nie ma – przynajmniej dla mnie. „It'll end in tears” to jedna z tych płyt, które – po odkryciu – nie opuszczają ani na chwilę – towarzyszą przy zasypianiu i budzeniu się, a potem wielokrotnie się do nich wraca, chociażby w myślach. Obietnica zawarta w tytule spełnia się. Jeśli nie dosłownie, to pośrednio. Słuchając tych utworów nie raz zakręci się w oku łza. Nagranie powstało jako kooperacja flagowych, swego czasu artystów legendarnej już wtedy wytwórni 4AD. Liz Fraser i Lisa Gerard same z osobna były by w stanie totalnie rozbić mentalnie dzień swoimi wokalami (poprzez totalnie rozrzewnienie słuchacza). Ich duet, w na tym albumie (mimo, że nie pojawia się w ramach żadnego z utworów na nim zawartych) posiada w powyższym sensie siłę iście „niszczycielską”. Tworzenie takich pięknych rzeczy powinno być – jeśli nie zabronione – to koncesjonowane, bo jest to pewnego rodzaju emocjonalny terroryzm, który może być postrzegany jako zagrożenie dla, co bardziej wrażliwych, jednostek.

Płyta jest jak ze snu. Wszystko w niej jest takie eteryczne i odrealnione jak somnambuliczny nocny spacer po spowitym mgłą parku albo podróż po bezkształtnym i krzyczącym ciszą oceanie („song to the siren”). Utwory Liz Fraser generalnie i bez wyjątku sprawiają, że ma się wrażenie, jakby wzięła ona w garść jestestwo i grała na nim jak na posłusznym jej instrumencie. Jej zdolności w dziedzinie przenoszenia w ułamku sekundy w absolutnie inny wymiaru (także, a może zwłaszcza utworami Cocteau Twins), w szczególności za pomocą tak charakterystycznych dla niej glosolali, zawsze wzbudzały mój podziw. To samo tyczy się także Lisy Gerard, której wokal jest jednak bardziej zimny i hermetyczny, co nie zmienia faktu, że równie nieziemsko piękny. Ta płyta, słuchana właśnie w pociągu, podczas gdy piszę, sprawia, że nawet – wydawać by się mogło – z pozoru ziejące zwyczajną do bólu szarością krajobrazy, które przewijają się za oknem, mają w sobie coś magicznego.

24.5.10




zło - zło to stan nieistnienia, nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan w jakim Bóg (osobowy absolut), chce aby rzeczy się znajdowały.

Czasem lubię utaplać swoją, na pozór dobrą duszyczkę w jakimś brudnym i złym błocie. W takich razach, z pomocą przychodzi Horse Rotorvator. Terapia błotna w tandemie z tą płytą jest o tyle miła, że błoto wydaje się na pierwszy rzut oka być kusząco czyste i przyjemne. Dopiero po pierwszym susie w nieznane - ku uciesze tych, którzy tego oczekują - daje odczuć swoją zupełnie nieobliczalną mroczną głębię pełną perwersji w pozornie lukrowej otoczce. Nie ma tu zgrywania "złego" na siłę. Na tej płycie przychodzi to łatwo niczym splunięcie, przy tym jest porażająco prawdziwe i świadomość tej prawdziwości przeszywa umysł jak zimny wiatr. Ta płyta sięga do (chyba) najciemniejszych zakamarków mnie, odkrywa to co (chyba w każdym) tam drzemie, a więc świadomą lub nie fascynację, kuszącym niczym zakazany owoc, złem. Jeśli bowiem dobro postrzegane ma być jako wola boża, a Bóg jest sadystą ("blood form the air"), to zło w tym zestawieniu jawi się niczym cudowna alternatywa. Wywrócenie do góry nogami wszystkich wartości, biczowanie uszu surowymi dźwiękami oraz gwałt mózgu, a wszystko to serwowane, zdaje się, z dobrym znieczuleniem, gdyż ani przez chwilę nie boli, wręcz przeciwnie - jest dość błogo i przyjemnie. Sprawia to, że po każdym kolejnym przesłuchaniu zmuszony jestem do zastanowienia się nad ludzką naturą, w tym oczywiście swoją własną, ,bo może nie do końca wszystko z nią w porządku, jeśli na płytę taką jak ta jest tam zapotrzebowanie? ...cudowne zakłócenie ...

16.5.10


eksplozja - zjawisko gwałtownej zmiany stanu układu, w trakcie której następuje uwolnienie zgromadzonej w układzie energii.

W ramy tej definicji doskonale wpisuje się "Om" Johna Coltrane'a. Utwór rozpoczyna się względnym względny spokojem, mąconym jedynie brzdękami przypominającymi nakręcanie pozytywki. Chwilę później następuje uderzenie fali będąca całkowitą antytezą początkowej ciszy. Nagranie eksploduje, a eksplodując zmienia "stan układu", czy wręcz - zaprzecza wszelkim układom. Czysty emocjonalny przekaz. Muzyka wolna. Taka jak jej wizja zdrodzona w głowie muzyka, nie ograniczona i nie ujęta w żadne ramy, a szczególnie w ramy jakie wyznaczają metrum, skale, tonacje i inne patenty na pięciolinii. Jak ktoś bowiem słusznie zauważył, wszelkie gatunki jazzu przełamujące te konwencje, z free jazzem i bepopem na czele, taki właśnie cel stawiały sobie jako nadrzędny - przekazywanie niczym nieujarzmionego przekazu muzycznego, będącego odpowiednikiem literackiego strumienia świadomości, odzwierciedleniem pierwotnego chaosu. Nie przypadkowo bowiem w samym utworze powraca dość często (obok beczenia baranów) leitmotiv świętej hinduskiej sylaby, tytułowej "Om", recytowanej niczym mantra a będącej emanacją powstającego wszechświata. Tego czego Coltrane dokonał na tym albumie nie można, a przede wszystkim - nie powinno się - szufladkować czy klasyfikować, ponieważ byłoby to dla tego zjawiska ze wszech miar nieadekwatne. Muzyka przybiera tu postać totalnej wolności ekspresji i twórczej niepodległości, której ten album jest niewątpliwie manifestacją. W ten chaos wplótł Coltrane także momenty, w których muzyczny rozgardiasz schodzi na dalszy plan, zostawiając miejsce dla następujących jeden po drugim, szaleńczych pasaży saksofonowych, brzmiących na tle całości jak sekwencje harmonii wynurzające się z ogólnego nieładu, tylko po to aby za chwilę dać mu się ponownie wchłonąć i zatonąć w nim razem ze słuchaczem