1.9.13

NIN - Hesitation Marks


Now my path has gone astray
I'm just tryin' to find my way
Wandered here from far away
I'm just tryin' to find my way...

Kiedy pewnego ciepłego czerwcowego wieczoru na stacji benzynowej, z samochodowych głośników dobiegły moich uszu dźwięki Came Back Haunted, moja ręka odruchowo powędrowała w stronę pokrętła głośności, pewnym ruchem przekręcając gałkę maksymalnie w prawo. Utwór wybrzmiał, a prowadzący radiową audycję oznajmił, że właśnie miałem okazję obcować z pierwszym singlem promującym nadchodzący album Nine Inch Nails. Zapowiadało się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Czuć było drzemiącą w kompozycji moc. Automatyczny bit z chirurgiczną wręcz precyzją odmierzał kolejne takty utworu, szatkowane przez krótkie syntezatorowe arpeggia, a niski, upiorny bas idealnie dopełniał całość. Reznor wrócił - pomyślałem. Nawiedzony. Wszystko się zgadzało, wszystko grało.

Planowana data ukazania się Hesitation Marks to 3 września, jednak dzięki uprzejmości internetowej braci, każdy miał okazję zapoznać się z materiałem już dwa tygodnie przed premierą. Nie omieszkałem oczywiście z takiej okazji szkorzystać.

Na początku muszę zaznaczyć, iż moje oczekiwania w stosunku do tej płyty były wysokie. Chyba zbyt wysokie. Po jej pierwszym przesłuchaniu w trybie "fast forward" zawiodłem się srodze. Płyta poszła w kąt, a ja nie miałem specjalnie chęci do niej wracać. Wróciłem jednak po niespełna tygodniu. Dałem jej drugą szansę, przesłuchując uważnie od deski do deski i przyszło mi zweryfikować swoją pierwotną, niezbyt przychylną ocenę. Pierwsze co rzuca się w uszy, to że płyta jest nierówna. Obok kompozycji bardzo dobrych (Came Back Haunted, Copy of A, Satellite [!!], Various Methods of Escape czy nawet In Two), słyszymy też takie zdecydowanie - w moim odczuciu - kulejące. Nigdy nie byłem specjalnym fanem lirycznej strony Trenta, jednak wydaje się, że niegdyś z większą sprawnością sklecał swoje "ballady". Na nowym wydawnictwie wieje natomiast czasem nudą. Utwory trwające nieraz po 6 minut mogły by bez przeszkód trwać 3 (Find My Way, All Time Low, I Would For You). Dość śmiesznym jest natomiast kawałek Everything. Nie jestem może niestrudzonym badaczem twóczości NIN, jednak pewne rozeznanie mam i nie sądzę, żeby wcześniej popełnili coś podobnego. W zwrotkach słuchać wyraźne wpływy the Cure i Joy Division, a wokal momentami jest wręcz popowy [sic!] ("Wave goodbye, wish me well, I've become, something else"). W refrenie atakuje co prawda uszy brudna i szorstka ściana dźwięków produkowanych przez skrajnie przesterowane gitary, jednak pasuje ona do całości utworu niczym pięść do oka i jedynie uwypukla nieco "komiczny" - jak na twórczość NIN - charakter zwrotek. Ból ten trwa (dzięki Bogu!) jedynie lekko ponad 3 minuty.

Na płycie jest więc kilka utworów, na których można zawiesić ucho (na których - cytując klasyka - Reznor wraca z "długiej podróży"), kilka które można spokojnie sobie odpuścić, a także kilka które są symptomami szukania (jeszcze nie - odnalezienia) przez Trenta i spółkę nowej drogi. Z dawnego, mrocznego, industrianlnego brzmienia pozostały gdzieniegdzie rezonujące echa i warstwa liryczna, w której góruję tematyka walki z nałogami, odnajdywania (i gubienia) siebie oraz metamorfoz osobowości. Płyta z pewnością nie jest jakimś wielkim wydarzeniem, ani ważną pozycją w dorobku NIN. Nie jest ani gwoździem programu, ani też gwoździem do trumny. Ot, taka zagwozdka. 

Czy zatem warto było czekać te 5 (a nawet 8 - licząc od With Teeth) lat? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi odpalając Pretty Hate Machine.




PS. 
Ciekawostką jest, że płyta została równolegle wydana w dwóch wersjach masteringowych: głośnej i "audiofilskiej" (de facto normalnej). Może to być jaskółka zwiastująca, przepowiadany przez wybitnego producenta muzycznego Boba Katza, początek końca wojny głośności (loudness war). Cudownie byłoby, gdyby rzeczywiście najdalej w 2020 roku nagrania brzmiały znów jak w latach 80-tych minionego wieku... :)

8.3.12

At the moment I feel like 
psychadelic-dreampop-rave-...-goth...
uhm...
no, no goth, not right now...
it's the Summer.

                                                     - Claire Boucher

Eteryczny eklektyzm. Echo postmodernistycznego, hipnotycznego tętna miejskiej aglomeracji zaklęte w klaustrofobicznej nicości. Na skraju przepaści w senną otchłań. Nieznoszący sprzeciwu bit automatu perkusyjnego, koślawy puls analogowego Juno-G i  unoszący się ponad wszystkim niczym mgła, bajecznie odrealniony i dziewczęcy głos Claire Boucher. Muzyka Grimes jest jak niezniszczalna mydlana bańka fluktuująca na wietrze i mieniąca się feerią opalizujących barw.

Piękne przestrzenie potrafi malować swym głosem młoda Kanadyjka, pięknie potrafi je też wplatać w wymyślone przez siebie rytmy i melodie. Głos zaś ma jakby nie z tego świata, o bardzo imponującej - jak na moje skromne ucho - skali,  wydobywający się z jej trzewi z tak niebywałą wręcz naturalnością i lekkością, że jego chłonięcie jest czystą przyjemnością.

Visions jest płytą bardzo zróżnicowaną, na której artystka bardzo zręcznie żongluje brzmieniami nie pozwalając na zaszufladkowanie się. Podejście bowiem do gatunków muzycznych jest tu bardzo niezobowiązujące, widać przy tym wyraźną tendencję do flirtowania z muzyką taneczną i żenienia ją z nastrojowymi i ambientowymi brzmieniami znanymi z dwóch poprzednich płyt. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że na Visions artystka znalazła swego rodzaju złoty środek nie dając żadnemu z gatunków prymatu, pozwalając tym samym na miłą ich dla ucha symbiozę. Patrząc na rozwój Grimes na przestrzeni jej trzech studyjnych albumów (wydanych na przestrzeni niespełna dwóch lat), widząc i słysząc w niej niewykorzystane jeszcze pokłady twórczego potencjału, można być pewnym, że nie powiedziała ona jeszcze ostatniego zdania. Pozostaje czekać z niecierpliwością na kolejne wydawnictwa. Fakt, iż Kanadyjkę pod skrzydła zgarnęła kultowa brytyjska wytwórnia płytowa 4AD, której zresztą z miejsca stała się flagowym artystą, utwierdza w przekonaniu, że jest na co czekać.



10.12.11


But – okrycie stopy, kończyny. Jeden z najbardziej istotnych elementów ubioru ludzkiego.

Zwyczajowo buty mają podeszwy i mogą mieć cholewki osłaniające łydki.

Istnieje bardzo wiele rodzajów butów, wykonanych z różnych materiałów, przeznaczonych do określonych celów, różniących się między sobą kształtem, budową, wielkością i technologią wykonania.

Często dodatkowym elementem buta jest wysoki lub niski obcas. Podstawowe elementy składowe buta: flek, obcas, podeszwa, podpodeszwa (brandzel), otok, ściółka (wyściółka), przyszwa, podszewka, obłożyna, cholewka, język, zapiętek, sznurowadło.


Tym razem ani o muzyce, ani o filmie, ani niczym z tych rzeczy, a o temacie od dawien dawna mnie bulwersującym – o kobiecych szpilkach.

U genezy powstania obuwia leżała chęć ochrony ludzkich stóp oraz zapewnienia im komfortu podczas wykonywania codziennych aktywności. U zarania dziejów, w czasach starożytnych, były znacznikami płci, klasy, rasy i pochodzenia. W roku 3500 p.n.e., niższe warstwy społeczeństwa egipskiego pomykały boso. Istniejące jednak malowidła ścienne z tego okresu wskazują, iż ówczesnej arystokracji buty obce nie były. Miały zazwyczaj postać fragmentów zwierzęcej skóry z wiązaniami, które często tworzyły starożytny symbol życia – Ankh. Buty wyposażone w wysoki obcasy używane były zazwyczaj przy obrzędach religijnych. Egipscy rzeźnicy używali natomiast butów na podwyższeniu chcąc uniknąć ubrudzenia stóp kałużami krwi zaszlachtowanych zwierząt.

W starożytnej Grecji, sandały na koturnach, zwane kothomi, były butami na wysokich drewnianych lub korkowych platformach, które wykorzystywane były z umiłowaniem przez aktorów którzy używali różnych wysokości koturny w celu wskazania statusu społecznego odgrywanych postaci.

W starożytnym Rzymie, w którym handlowanie własnym ciałem było legalne, wysokie obcasy kojarzone były z prostytucją.

W czasach średniowiecznych zarówno mężczyźni jak i kobiety, chroniąc swoje delikatne i kosztowne obuwie chadzali na dołączanych doń wysokich drewnianych platformach, unikając w ten sposób ich zniszczenia i zabrudzenia błotem oraz innymi maściami ulicznych nieczystości płynących rynsztokami.

Za początek wysokich obcasów, jako przejawu mody, uznaje się jednak czasy Katarzyny Medycejskiej (1519-1589). Mając zaledwie 14 lat, 1.50m wzrostu i nie grzesząc urodą, została ona wydana za mąż za Henryka de Valois, księcia Orleanu – przyszłego króla Francji. Chcąc zrekompensować swój niski wzrost, oraz utrzeć nos znacznie wyższej kochance swego męża – Dianie de Poitiers, Katarzyna nosiła pięciocentymetrowe obcasy. Jak pokazuje historia, fortel ten niekoniecznie odniósł upragniony efekt, albowiem Henryk II do końca swych dni pozostał wierny swej kochance.

Na początku XVIII w. Ludwik XIV często gęsto nosił obuwie zaopatrzone w wysoki obcas, na którym widoczne były miniaturowe malowidła przedstawiające zwycięskie bitwy. Wydano nawet dekret na mocy którego zabraniano nosić obcasów niearystokratycznym członkom społeczności. Oczywiście żaden, nawet arystokratyczny obcas nie mógł być wyższy od obcasów Króla Słońce.

Pod koniec XVIII w., wraz z nadejściem francuskiej rewolucji obcasy dostały od Napoleona czerwone światło jako symbol nierówności społecznej, następnie zaś w połowie wieku XIX wróciły do łask, tylko po to, żeby na początku wieku następnego popaść w ponowną niełaskę – tym razem z powodu postulatów samych kobiet, które ponad szyk przedkładały ówcześnie komfort.

Ponowny, wielki come back obcasy zawdzięczają francuskiemu projektantowi – Christianowi Diorowi, który – około roku 1950 – wespół z projektantem obuwia Rogerem Vivierem stworzył szpilki (z włoskiego stiletto – sztylet), które od tamtego czasu, w mniej lub bardziej zmienionej formie, zagościły na światowych wybiegach, sprawiając tym samym, że jedna na dziesięć kobiet nosi je co najmniej trzy razy w tygodniu z czego co trzecia przewracając się doznaje różnego rodzaju urazów.

Urazy wynikające z upadków nie sę jednak jedynymi zagrożeniami immanentnie związanymi z umiłowaniem do noszenia obcasów i szpilek. Nasz organizm jest bowiem przystosowany do poruszania się w butach na płaskiej podeszwie, najlepiej anatomicznie wyprofilowanej. Chodzenie w szpilkach zaburza fizjologiczne poruszanie się, w związku z czym dochodzi do pojawienia się zmian zwyrodnieniowych i dolegliwości bólowych w obrębie kręgosłupa, stawów biodrowych i całych kończynach dolnych. „Ostrogi” w obrębie kości piętowej, artretyzm, płaskostopie, halluksy, żylaki, uszkodzenia stawu kolanowego, zwyrodnienia bioder, patologiczne zmiany w obrębie kości miednicy, lordoza lędźwiowa kręgosłupa, rwa kulszowa czy nawet cellulit – to tylko niektóre przypadłości, którymi kobiety mogą okupić swoją miłość do obuwia na wysokich obcasach.

Co zatem sprawia, że buty na wysokich obcasach, a konkretnie – szpilki, z taką a nie inną genezą powstania oraz z takim a nie innym wpływem na zdrowie, są tak przez kobiety hołubione, żeby nie powiedzieć – bronione niczym niepodległość?

Cóż, sam nie do końca będąc pewnym, postanowiłem zaczerpnąć informacji u samego źródła – a więc u niewiast we własnej osobie. Wyniki tego riserczu nie były dla mnie jednak wielkim zaskoczeniem. Wspólnym mianownikiem wszystkich udzielonych odpowiedzi była chęć bycia bardziej seksowną oraz zniwelowanie pewnych swoich „mankamentów”. Na pytanie „dlaczego kobiety noszą szpilki” usłyszałem następujące odpowiedzi:

„...by dodać sobie centymetrów,
wyszczuplić nogi!
dodać seksapilu!
żeby faceci się do nich łasili!...”

„...bo ładniej, seksowniej, szczuplej...”

„...robię to dla siebie - bo lubię wygląd nogi w obcasie czuję się lepiej, pewniej, w konsekwencji mogę się bardziej podobać...”

„...bo są zdecydowanie kobiece i dodają klasy...”

„...noszenie szpilek wywołuje wspaniałe samopoczucie i pewność siebie...”

„...bo to wspaniały dodatek do zgrabnych nóg...”

„...bo nawet takie sobie nogi...
potrafią w nich wyglądać bardzo zgrabnie
(o ile ktoś umie 'ładnie' chodzić;)”

„...bo dodają pewności siebie.... a poza tym są boskie...”


Bazując na powyższym można by dojść do wniosku, iż szpilki są tworem niemal idealnym: kobiety czują się w nich dobrze, seksowniej, bardziej pewne siebie, mniej zgrabne kobiece nogi stają się zgrabniejsze, a zgrabne kobiece nogi ocierają się o absolut. Wszystko to oczywiście nie pozostaje bez wpływu na powodzenie u mężczyzn, którzy padają do kobiecych stóp w szpilkach adorując je w zachwycie. Bosko. Czy aby na pewno?

Przyjrzyjmy się powtarzającym się argumentom. Czy stopa w „szpilce” może czuć się „dobrze”? Biorąc pod uwagę fizjologiczną nienaturalność polegającą na przeniesieniu ciężaru ciała na przednią część stopy, nadwyrężaniu kolan etc. – szczerze wątpię (już nawet pal licho świadomość bardziej długofalowych skutków). Ponownie jednak, ażeby nie być gołosłownym, sięgnąłem do kopalni wiedzy – forów internetowych. Potwierdziły się moje przypuszczenia:

„...tak to już jest – trzeba trochę pocierpieć żeby być piękną...”

„...bolą (w takich typowych szpilkach gdzieś po 2h) a potem to już tylko ciche cierpienie...”

„...a ja chodzę bardzo dużo bardzo długo i zawsze bolą mnie "poduszki" :P 
ale co się dziwić to tak jakby cały dzień stać na palcach :P

„...zaciskamy zęby i idziemy :) ...”


Człowiek, jak wiadomo, posiada niesamowite zdolności akomodacji do otaczających go warunków. Bez wątpienia zatem, do tego rodzaju „cierpienia” jest w stanie przywyknąć. Pytanie tylko – po co?

Czy kobiety w tym „zdecydowanie kobiecym” obuwiu wyglądają zatem bardziej seksownie i są, bądź wyglądają na, bardziej pewne siebie od tych „innych”? Te dwie rzeczy zdają się być ze sobą związane, co – przynajmniej po części – pokazują powyższe wypowiedzi samych zainteresowanych.

Każdy oczywiście inaczej rozumie „seksowność”. Jeśli by natomiast przyjąć, iż bardzo istotną częścią seksowności jest pewność siebie – a śmiem twierdzić, że tak właśnie jest, bez względu na to jaką "definicję" seksowności przyjąć – to wypadałoby rozważyć następującą kwestie. Czy kobieta, która przywdziewa wysoki obcas, ażeby „dodać sobie centymetrów” lub też „uatrakcyjnić swoje mniej zgrabne nogi” to kobieta pewna siebie? Pytanie to pociąga za sobą kolejne, bardziej ogólne: czy osoba, będąca świadoma swoich „niedoskonałości” a jednocześnie w pewien sposób ich nie akceptująca (czego dowodzi chęć ich przykrycia, zniwelowania etc.) może być postrzegana jako pewna siebie? A czy łysiejący mężczyzna, zaczesujący rozpaczliwie resztkę swej czupryny by za wszelką cenę przykryć świecącą glacę jest pewny siebie? Znówuż – nie wydaję mi się. Zaryzykuję zatem stwierdzenie, że o wiele bardziej seksowna i pewna siebie jest kobieta, która – mimo niskiego wzrostu oraz „niezgrabnych” nóg – dobrze czuję się w swoim ciele i nie próbuję tuszować „mankamentów” (które zresztą są rzeczą bardzo względną). Kobieta bez kompleksów, piękna tym naturalnym, właściwym każdej kobiecie pięknem. A po cóż upiększać coś, co jest naturalnie piękne? Dodam jeszcze, że w pełni zgadzam się z Elizabeth Semmelhack – będącej kuratorem Muzeum Obuwia w Toronto – która stwierdziła, iż:

„Moc zaklęta w wysokich obcasach to moc na wskroś seksualna (sexualized). A moc seksualna to moc fałszywa, ponieważ żeby poczuć się seksownie, ktoś musi uważać cię za seksowną. A więc moc ta de facto przynależy do obserwującego.”

Abstrahując od powyższego, trudno mi także uwierzyć, że kobiety mogą czuć pewność siebie (już nawet tę czysto praktyczną), w obuwiu, które w dzisiejszym, pędzącym świecie, bardzo utrudnia im, jeśli nie praktycznie uniemożliwia, szybsze przemieszczanie się, a ponadto obarczone jest wysokiem ryzykiem zaliczenia gleby.

Pech jednak chciał, iż w napędzaniu tego błędnego koła niestety niemały udział mają przedstawiciele płci brzydkiej. "Wysokie obcasy sprawiają większą przyjemność postronnemu widzowi [czyt. mężczyźnie], niż osobie [czyt. kobiecie], która je nosi" (Kinga Dunin – Wysokie Obcasy, 1999). Chęć noszenia szpilek powodowana jest względami estetycznymi: chęcią dodania sobie centymetrów, wyszczuplenia nóg czy dodania seksapilu, etc. ogólnie: zwiększenia wizualnej atrakcyjności. Nie jest chyba tajemnicą, iż atrakcyjność taka ma za zadanie przyciągnięcie uwagi płci przeciwnej i w większości przypadków zadanie to spełnia. Mój przypadek – bo wypada powiedzieć w tym miejscu, że szpilki na kobiecych stopach wywołują na mnie wrażenie wprost odwrotne do zamierzonego – stanowi chyba wyjątek potwierdzający regułę: faceci ślinią się na widok kobiet w szpilkach, widząc w nich obiekt seksualnego pożądania. Co dziwne, kobiety przed takim uprzedmiotawianiem nie protestują. Wręcz przeciwnie. Gotowe są walczyć o prawo do noszenia szpilek [sic!] A przecież, jak pisała Kinga Dunin, tak naprawdę „zwyczaj noszenia wysokich obcasów jest formą przemocy wobec kobiecego ciała porównywalną do zniekształcenia kobiecych stóp w kulturze chińskiej” (patrz tutaj) . Dunin twierdzi ponadto, że patriarchat ubiera kobiety w szpilki, żeby wydawało im się, że są wywyższone, ale jednocześnie, żeby nie podskakiwały (co w wysokich obcasach jest zadaniem trudnym).Mocne słowa, którym nie można jednak nie przyznać po części racji. Możliwe, że kobiety, które zdają się tego nie dostrzegać, nieświadomie posługują się głęboko zakorzenionym, starannie pielęgnowany przez mężczyzn, fałszywym zresztą archetypem kobiety w szpikach jako symbolu seksu, czegoś zupełnie normalnego i korzystnego albo wręcz pożądanego przez same kobiety.

Ja cały czas jednak żyję nadzieją, że kobiety w pewnym momencie ockną się i zrzucą to jarzmo ze swych stóp i o szpilkach oraz wysokich obcasach będzie mówić się w czasie przeszłym podobnie jak o chińskiej tradycji krępowania stóp.

Z dedykacją dla A.P, A.P., oraz wszystkich kobiet lubujących się w tym przeklętym obuwiu xP


30.9.11


Usta włóż mi do ucha i mów szczelnie
Łaskoczące rzeczy
Usta włóż mi do ucha i mów szczelnie
Łaskoczące rzeczy mów do środka do mnie


Pokaźny zasób takich właśnie szczelnych i łaskoczących dźwięków dostarcza twórczość duetu Niwea (Bąkowski, Szczęsny). Panowie mają na koncie dwa, wydane po szyldem wytwórni Qulturap, krążki o jakże oryginalnych tytułach "01" (2010) i "02" (2011). Jak mawiają, prawdziwa wielkość ujawnia się w prostocie. Zdaje się, że Bristolczycy z Portishead potrzebowali aż trzech albumów żeby dojść do takiej konstatacji w dziedzinie nazewnictwa kolejnych wydawnictw (i proszę jak na dobre im to wyszło) Na szczęście, prostota oraz idąca w ślad za nią "wielkość" Niwei nie kończy się na tytułach, a dopiero tam bardzo nieśmiało się zaczyna. W warstwie zarówno tekstowej jak i muzycznej wręcz króluje prostota. Muzyka wpisuje się w, zdaje się modny ostatnio, nurt minimalistycznej i łopatologicznej elektroniki korzeniami tkwiącej w epoce archaicznych syntezatorów podanej w sposób przewrotnie od tej przedpotopowości ją odcinający. Z całą pewnością dużą zasługę w tym "odkurzaniu" syntezatorów mają wtórujące im bity balansujące na granicy hiphopu i industrialu. Z całą pewnością niemożliwością jest jednoznaczne sklasyfikowanie tej muzyki. Praźródło wszelkiej wiedzy - wikipedia - poprzestaje na lakonicznym stwierdzeniu, iż mamy do czynienia z muzyką elektroniczną. Na dobrą sprawę, można by retorycznie zapytać: a co dziś nią nie jest?.... Muszę jednak przyznać, że tym co sprawiło, że obie płyty strasznie mi się ostatnio wkręciły, jest ich warstwa dumnie zwana liryczną. Teksty Bąkowskiego, czy też jego strumień świadomości, to coś w muzyce zupełnie moim zdaniem niespotykanego (albo spotykanego na tyle rzadko, że ja jeszcze nie miałem przyjemności się z taką osobliwością zetknąć). To zadziwiające jak, rzucając kilkoma skrótami myślowymi czy hasłami, można uruchomić maszynerię wyobraźni słuchacza. Mogłoby się wydawać, że wokalista wypluwa z siebie dźwięki pokracznie, bez ładu, składu i od czapy, nie mówiąc już o jakimkolwiek flow. Poświęcenie każdemu z utworów chwili, pozwoli jednak odkryć bardzo - wbrew pozorom - składne słowne konstelacje - czasem zabawne, a czasem do bólu prawdziwe i przejmujące, prawie zawsze będące jednak celnymi spostrzeżeniami czy też prześmiewczymi komentarzami otaczającej nas rzeczywistości. Mówiącymi do środka. No.


11.9.11


mniam'o'mniam
●●●
do szamania

1.9.11


W powietrzu powoli rozgaszcza się jesień. Słychać tylko bezwietrzną ciszę lasu. Wierzchołki okolicznych, strzelistych sosen przestały tańczyć, jakby przeczuwając co je czeka. Słońce z trudem przebijając się przez gęstwinę drzew niemalże niewyczuwalnie ogrzewa skąpaną w promieniach twarz. Lubię to.

●●●
do posłuchania

31.8.11


www.brookeshaden.com

do pooglądania - bis fotografii konceptualnej.

Malowanie obiektywem - lubię.

●●●
i do posłuchania
saw things
clearer
once you
were
in my
rearview mirror


●●●
do posłuchania


30.8.11




www.tomchambersphoto.com

Uwspółcześniona i zdigitalizowana reinkarnacja Malczewskiego?
Tylko faunów brak.
Jakby nie było - polecam.

29.8.11

dziś o wszystkim i o niczym właśnie skończył się wygrzebany z czeluści dwu i pół calowego przenośnego dysku Tetro do którego zbierałem się bez przekonania dość długo sam nie wiedząc co zupełnie nie słusznie teraz to wiem zniechęcało mnie od obejrzenia film ma w sobie coś charakterystycznego dla iberoamerykańskiej prozy albo filmu chociażby marqueza i cortazara takie odrealnienie szarej rzeczywistości coś co sprawia że czytając lub oglądając ma się wrażenie otulania przez fabułę ciepłym szalem w chłodne listopadowe popołudnie trochę też było z saury z grą cieni na ścianie tańcem muzyką i almodovara z iberotemperamentem chociażby scena balkonowa z armanim i gitarą boskie! siedzę sobie wpatrując się w okno a właściwie w czarną kurtynę nocy za którą oddycha las i rytmicznie cykają świerszcze z małego laptopowego głośnika sączą się dźwięki burgundy kolejnego cudnego kawałka z genialnej ep-ki warpaint która ostatnim dniami mną rządzi te zanikające i rozmyte w echu dźwięki gitar i eteryczne wokale to takie ambiwalentnie ustępujące lato i nadchodząca nieśpiesznie jesień równie nieśpiesznie zatem puszczam obłoki wiśniowego tytoniu z fajki tego samego wiśniowego tytoniu który niegdyś spalał się tak szybko nieprzyjemnie ciepłym gryzącym w język dymem którego smak starałem się zapomnieć teraz pali się należycie powoli i aromatycznie wypełniając pokój na poddaszu słodkim zapachem dodającym otuchy w otoczonej nicością leśnej chacie której zły urok został już jak się wydaję odczyniony si claro :]


25.8.11




H44PY

=)

19.8.11


Auream quisquis mediocritatem
diligit, tutus caret obsoleti
sordibus tecti, caret inuidenda
sobrius aula.


           
                                                                  Hor. Carm. II.10,5-8


Powoli dochodzę do wniosku, że szczególnie lubuję się wszelkiego rodzaju muzycznych hybrydach noszących znamię oryginalności lub, zaryzykuje stwierdzenie - dziwności. Taka to też oryginalność tudzież dziwność urzekła mnie, jak mniemam, w debiutanckim albumie kanadyjskiej grupy Suuns - "Zeroes QC". Pierwszym kawałkiem, który padł łupem mojego ucha było "up past the nursery" zaserwowane mi (a jakżeby inaczej) przez lastefemowe propozycje. Od pierwszych taktów wiedziałem, że taki (nie)banalny bit musi zwiastować coś niebanalnego. Nie myliłem się. Utwór, jakże oszczędny pod każdym możliwym względem w środki wyrazu, ma w sobie coś tak hipnotycznego, że mogę do niego wracać po wielokroć. Tak więc, zachęcony takim pozytywnym prognostykiem, idąc dalej tym tropem, połasiłem się na cały album. I odkryłem że jest on naprawdę bardzo dobrze wyważoną hybrydą wielu rodzajów dźwięków, których - jak sięgam pamięcią - w takiej konstelacji chyba jeszcze nie słyszałem. Jak dla mnie, najbardziej zjawiskowa w tym zestawieniu jest minimalistyczna elektronika, która brzmieniem przywodzi mi na myśl korzenie gatunków i najprostsze syntezatory, którym wtórują wręcz łopatologiczne bity ("arena" czy wspomniane już "up past the nursery"), aczkolwiek potrafi być również mroczna i psychodeliczna ("PieIX"). Można by rzec, że na tej płycie te elektroniczne brzmienia są mistrzami drugiego planu . Na większości utworów bowiem, na pierwszy plan wybija się brzmienie na wskroś rockowe (co oczywiście niezmiernie cieszy moje uszy). Gitarowe brzmienia oscylują od balladowych brzdąkań ("fear") aż po przesterowane, soczyste i shoegazeowe riffy ("gaze", "pvc"). Dla okrasy tu i ówdzie pojawiają się również saksofon (końcówka "gaze") a nawet organy ("organ blues"). Neurotyczne wokale są kropką nad "i". Od jakiegoś czasu pastwię się już nad tą płytą i z całą odpowiedzialnością mogę już powiedzieć, że jest ona tą, z którą będzie mi się kojarzył sezon letni roku pańskiego 2011.


3.7.11

"Przede wszystkim chciałbym, żebyście rozważyli najlepszą - bo najszerszą - definicję muzyki: [muzyka jest] ucieleśnieniem inteligencji, która tkwi w dźwiękach - jak powiedział Hoene-Wroński. Jeśli zastanowicie się nad tym, zdacie sobie sprawę, że w przeciwieństwie do większości definicji słownikowych, które posługują się takimi subiektywnymi pojęciami, jak piękno, uczucia etc., definicja ta obejmuje całą muzykę: zarówno Wschodu jak i Zachodu, przeszłą i teraźniejszą, a także muzykę wytwarzaną za pomocą naszych nowych środków elektronicznych. Choć nowa muzyka zyskuje stopniowo akceptację, wciąż można spotkać ludzi, którzy przyznając, że to jest "interesujące", pytają "ale czy to muzyka?". To pytanie jest mi aż nadto znajome. Do całkiem niedawna słyszałem je tak często kierowane pod adresem moich utworów, że jeszcze w latach dwudziestych postanowiłem nazywać swoją muzykę zorganizowanym dźwiękiem, a siebie nie tyle muzykiem, ile kimś pracującym z rytmami, częstotliwościami i natężeniami. Istotnie, dla upartych uszu wszystko, co było w muzyce nowe, zasługiwało zawsze na miano hałasu. Czym jednak jest muzyka, jeśli nie uporządkowanymi hałasami? Kompozytor zaś, jak każdy artysta, jest kimś organizującym niejednorodne elementy. Subiektywnie hałasem jest każdy dźwięk którego nie lubimy."

                                             - Edgar Varèse (Medium elektroniczne, 1962)

jest niedziela wieczór dzień był dość pracowity więc chcąc wykorzystać weekend do cna zasiadam z uprzednio spreparowanym piwem i w nadziei na relaks wciskam play wtedy względną ciszę mąci hałas marszczę brwi przekonany że to kilka nagrań musiało jakoś nałożyć się na siebie tworząc niesmaczną dla ucha kakofonię zerkam więc zaniepokojony na odtwarzacz ale nie utwór jakby nie patrzeć jest jeden nie otrząsnąwszy się ze zdumienia nasłuchuję dalej jak młot pneumatyczny próbuje rozkruszyć barokową kantatę a szlifierka kątowa wespół z kosiarką spiłować fortepian szopena ten chyba który sięgnął bruku chaos nasila się kiedy nad polem bitwy zaczyna latać natarczywy owad wytwór chorego umysłu ani tu zwrotki ani refrenu czasem jakieś odległe echo melodyj K. pyta co to za gatunek muzyczny marszczę brwi jeszcze bardziej nie wiem odpowiadam nie wiesz pyta to ja nie słucham bo muszę wiedzieć czego słucham i ma rację kto by chciał słuchać czegoś takiego ni to metal ni to pop nie można nawet sobie nóżką potupać w rytm o zanuceniu przy goleniu można zapomnieć brzmi jakby ktoś wrzucił jakieś kawałki muzyki do blendera poszatkował a potem wysypał na talerz i podawał gotowe do spożycia gdyby to było do zjedzenia to z pewnością byłaby to wątróbka z dżemem i myśli sobie taki domorosły kucharz że fajny jest i wiecie co ma rację