10.12.11


But – okrycie stopy, kończyny. Jeden z najbardziej istotnych elementów ubioru ludzkiego.

Zwyczajowo buty mają podeszwy i mogą mieć cholewki osłaniające łydki.

Istnieje bardzo wiele rodzajów butów, wykonanych z różnych materiałów, przeznaczonych do określonych celów, różniących się między sobą kształtem, budową, wielkością i technologią wykonania.

Często dodatkowym elementem buta jest wysoki lub niski obcas. Podstawowe elementy składowe buta: flek, obcas, podeszwa, podpodeszwa (brandzel), otok, ściółka (wyściółka), przyszwa, podszewka, obłożyna, cholewka, język, zapiętek, sznurowadło.


Tym razem ani o muzyce, ani o filmie, ani niczym z tych rzeczy, a o temacie od dawien dawna mnie bulwersującym – o kobiecych szpilkach.

U genezy powstania obuwia leżała chęć ochrony ludzkich stóp oraz zapewnienia im komfortu podczas wykonywania codziennych aktywności. U zarania dziejów, w czasach starożytnych, były znacznikami płci, klasy, rasy i pochodzenia. W roku 3500 p.n.e., niższe warstwy społeczeństwa egipskiego pomykały boso. Istniejące jednak malowidła ścienne z tego okresu wskazują, iż ówczesnej arystokracji buty obce nie były. Miały zazwyczaj postać fragmentów zwierzęcej skóry z wiązaniami, które często tworzyły starożytny symbol życia – Ankh. Buty wyposażone w wysoki obcasy używane były zazwyczaj przy obrzędach religijnych. Egipscy rzeźnicy używali natomiast butów na podwyższeniu chcąc uniknąć ubrudzenia stóp kałużami krwi zaszlachtowanych zwierząt.

W starożytnej Grecji, sandały na koturnach, zwane kothomi, były butami na wysokich drewnianych lub korkowych platformach, które wykorzystywane były z umiłowaniem przez aktorów którzy używali różnych wysokości koturny w celu wskazania statusu społecznego odgrywanych postaci.

W starożytnym Rzymie, w którym handlowanie własnym ciałem było legalne, wysokie obcasy kojarzone były z prostytucją.

W czasach średniowiecznych zarówno mężczyźni jak i kobiety, chroniąc swoje delikatne i kosztowne obuwie chadzali na dołączanych doń wysokich drewnianych platformach, unikając w ten sposób ich zniszczenia i zabrudzenia błotem oraz innymi maściami ulicznych nieczystości płynących rynsztokami.

Za początek wysokich obcasów, jako przejawu mody, uznaje się jednak czasy Katarzyny Medycejskiej (1519-1589). Mając zaledwie 14 lat, 1.50m wzrostu i nie grzesząc urodą, została ona wydana za mąż za Henryka de Valois, księcia Orleanu – przyszłego króla Francji. Chcąc zrekompensować swój niski wzrost, oraz utrzeć nos znacznie wyższej kochance swego męża – Dianie de Poitiers, Katarzyna nosiła pięciocentymetrowe obcasy. Jak pokazuje historia, fortel ten niekoniecznie odniósł upragniony efekt, albowiem Henryk II do końca swych dni pozostał wierny swej kochance.

Na początku XVIII w. Ludwik XIV często gęsto nosił obuwie zaopatrzone w wysoki obcas, na którym widoczne były miniaturowe malowidła przedstawiające zwycięskie bitwy. Wydano nawet dekret na mocy którego zabraniano nosić obcasów niearystokratycznym członkom społeczności. Oczywiście żaden, nawet arystokratyczny obcas nie mógł być wyższy od obcasów Króla Słońce.

Pod koniec XVIII w., wraz z nadejściem francuskiej rewolucji obcasy dostały od Napoleona czerwone światło jako symbol nierówności społecznej, następnie zaś w połowie wieku XIX wróciły do łask, tylko po to, żeby na początku wieku następnego popaść w ponowną niełaskę – tym razem z powodu postulatów samych kobiet, które ponad szyk przedkładały ówcześnie komfort.

Ponowny, wielki come back obcasy zawdzięczają francuskiemu projektantowi – Christianowi Diorowi, który – około roku 1950 – wespół z projektantem obuwia Rogerem Vivierem stworzył szpilki (z włoskiego stiletto – sztylet), które od tamtego czasu, w mniej lub bardziej zmienionej formie, zagościły na światowych wybiegach, sprawiając tym samym, że jedna na dziesięć kobiet nosi je co najmniej trzy razy w tygodniu z czego co trzecia przewracając się doznaje różnego rodzaju urazów.

Urazy wynikające z upadków nie sę jednak jedynymi zagrożeniami immanentnie związanymi z umiłowaniem do noszenia obcasów i szpilek. Nasz organizm jest bowiem przystosowany do poruszania się w butach na płaskiej podeszwie, najlepiej anatomicznie wyprofilowanej. Chodzenie w szpilkach zaburza fizjologiczne poruszanie się, w związku z czym dochodzi do pojawienia się zmian zwyrodnieniowych i dolegliwości bólowych w obrębie kręgosłupa, stawów biodrowych i całych kończynach dolnych. „Ostrogi” w obrębie kości piętowej, artretyzm, płaskostopie, halluksy, żylaki, uszkodzenia stawu kolanowego, zwyrodnienia bioder, patologiczne zmiany w obrębie kości miednicy, lordoza lędźwiowa kręgosłupa, rwa kulszowa czy nawet cellulit – to tylko niektóre przypadłości, którymi kobiety mogą okupić swoją miłość do obuwia na wysokich obcasach.

Co zatem sprawia, że buty na wysokich obcasach, a konkretnie – szpilki, z taką a nie inną genezą powstania oraz z takim a nie innym wpływem na zdrowie, są tak przez kobiety hołubione, żeby nie powiedzieć – bronione niczym niepodległość?

Cóż, sam nie do końca będąc pewnym, postanowiłem zaczerpnąć informacji u samego źródła – a więc u niewiast we własnej osobie. Wyniki tego riserczu nie były dla mnie jednak wielkim zaskoczeniem. Wspólnym mianownikiem wszystkich udzielonych odpowiedzi była chęć bycia bardziej seksowną oraz zniwelowanie pewnych swoich „mankamentów”. Na pytanie „dlaczego kobiety noszą szpilki” usłyszałem następujące odpowiedzi:

„...by dodać sobie centymetrów,
wyszczuplić nogi!
dodać seksapilu!
żeby faceci się do nich łasili!...”

„...bo ładniej, seksowniej, szczuplej...”

„...robię to dla siebie - bo lubię wygląd nogi w obcasie czuję się lepiej, pewniej, w konsekwencji mogę się bardziej podobać...”

„...bo są zdecydowanie kobiece i dodają klasy...”

„...noszenie szpilek wywołuje wspaniałe samopoczucie i pewność siebie...”

„...bo to wspaniały dodatek do zgrabnych nóg...”

„...bo nawet takie sobie nogi...
potrafią w nich wyglądać bardzo zgrabnie
(o ile ktoś umie 'ładnie' chodzić;)”

„...bo dodają pewności siebie.... a poza tym są boskie...”


Bazując na powyższym można by dojść do wniosku, iż szpilki są tworem niemal idealnym: kobiety czują się w nich dobrze, seksowniej, bardziej pewne siebie, mniej zgrabne kobiece nogi stają się zgrabniejsze, a zgrabne kobiece nogi ocierają się o absolut. Wszystko to oczywiście nie pozostaje bez wpływu na powodzenie u mężczyzn, którzy padają do kobiecych stóp w szpilkach adorując je w zachwycie. Bosko. Czy aby na pewno?

Przyjrzyjmy się powtarzającym się argumentom. Czy stopa w „szpilce” może czuć się „dobrze”? Biorąc pod uwagę fizjologiczną nienaturalność polegającą na przeniesieniu ciężaru ciała na przednią część stopy, nadwyrężaniu kolan etc. – szczerze wątpię (już nawet pal licho świadomość bardziej długofalowych skutków). Ponownie jednak, ażeby nie być gołosłownym, sięgnąłem do kopalni wiedzy – forów internetowych. Potwierdziły się moje przypuszczenia:

„...tak to już jest – trzeba trochę pocierpieć żeby być piękną...”

„...bolą (w takich typowych szpilkach gdzieś po 2h) a potem to już tylko ciche cierpienie...”

„...a ja chodzę bardzo dużo bardzo długo i zawsze bolą mnie "poduszki" :P 
ale co się dziwić to tak jakby cały dzień stać na palcach :P

„...zaciskamy zęby i idziemy :) ...”


Człowiek, jak wiadomo, posiada niesamowite zdolności akomodacji do otaczających go warunków. Bez wątpienia zatem, do tego rodzaju „cierpienia” jest w stanie przywyknąć. Pytanie tylko – po co?

Czy kobiety w tym „zdecydowanie kobiecym” obuwiu wyglądają zatem bardziej seksownie i są, bądź wyglądają na, bardziej pewne siebie od tych „innych”? Te dwie rzeczy zdają się być ze sobą związane, co – przynajmniej po części – pokazują powyższe wypowiedzi samych zainteresowanych.

Każdy oczywiście inaczej rozumie „seksowność”. Jeśli by natomiast przyjąć, iż bardzo istotną częścią seksowności jest pewność siebie – a śmiem twierdzić, że tak właśnie jest, bez względu na to jaką "definicję" seksowności przyjąć – to wypadałoby rozważyć następującą kwestie. Czy kobieta, która przywdziewa wysoki obcas, ażeby „dodać sobie centymetrów” lub też „uatrakcyjnić swoje mniej zgrabne nogi” to kobieta pewna siebie? Pytanie to pociąga za sobą kolejne, bardziej ogólne: czy osoba, będąca świadoma swoich „niedoskonałości” a jednocześnie w pewien sposób ich nie akceptująca (czego dowodzi chęć ich przykrycia, zniwelowania etc.) może być postrzegana jako pewna siebie? A czy łysiejący mężczyzna, zaczesujący rozpaczliwie resztkę swej czupryny by za wszelką cenę przykryć świecącą glacę jest pewny siebie? Znówuż – nie wydaję mi się. Zaryzykuję zatem stwierdzenie, że o wiele bardziej seksowna i pewna siebie jest kobieta, która – mimo niskiego wzrostu oraz „niezgrabnych” nóg – dobrze czuję się w swoim ciele i nie próbuję tuszować „mankamentów” (które zresztą są rzeczą bardzo względną). Kobieta bez kompleksów, piękna tym naturalnym, właściwym każdej kobiecie pięknem. A po cóż upiększać coś, co jest naturalnie piękne? Dodam jeszcze, że w pełni zgadzam się z Elizabeth Semmelhack – będącej kuratorem Muzeum Obuwia w Toronto – która stwierdziła, iż:

„Moc zaklęta w wysokich obcasach to moc na wskroś seksualna (sexualized). A moc seksualna to moc fałszywa, ponieważ żeby poczuć się seksownie, ktoś musi uważać cię za seksowną. A więc moc ta de facto przynależy do obserwującego.”

Abstrahując od powyższego, trudno mi także uwierzyć, że kobiety mogą czuć pewność siebie (już nawet tę czysto praktyczną), w obuwiu, które w dzisiejszym, pędzącym świecie, bardzo utrudnia im, jeśli nie praktycznie uniemożliwia, szybsze przemieszczanie się, a ponadto obarczone jest wysokiem ryzykiem zaliczenia gleby.

Pech jednak chciał, iż w napędzaniu tego błędnego koła niestety niemały udział mają przedstawiciele płci brzydkiej. "Wysokie obcasy sprawiają większą przyjemność postronnemu widzowi [czyt. mężczyźnie], niż osobie [czyt. kobiecie], która je nosi" (Kinga Dunin – Wysokie Obcasy, 1999). Chęć noszenia szpilek powodowana jest względami estetycznymi: chęcią dodania sobie centymetrów, wyszczuplenia nóg czy dodania seksapilu, etc. ogólnie: zwiększenia wizualnej atrakcyjności. Nie jest chyba tajemnicą, iż atrakcyjność taka ma za zadanie przyciągnięcie uwagi płci przeciwnej i w większości przypadków zadanie to spełnia. Mój przypadek – bo wypada powiedzieć w tym miejscu, że szpilki na kobiecych stopach wywołują na mnie wrażenie wprost odwrotne do zamierzonego – stanowi chyba wyjątek potwierdzający regułę: faceci ślinią się na widok kobiet w szpilkach, widząc w nich obiekt seksualnego pożądania. Co dziwne, kobiety przed takim uprzedmiotawianiem nie protestują. Wręcz przeciwnie. Gotowe są walczyć o prawo do noszenia szpilek [sic!] A przecież, jak pisała Kinga Dunin, tak naprawdę „zwyczaj noszenia wysokich obcasów jest formą przemocy wobec kobiecego ciała porównywalną do zniekształcenia kobiecych stóp w kulturze chińskiej” (patrz tutaj) . Dunin twierdzi ponadto, że patriarchat ubiera kobiety w szpilki, żeby wydawało im się, że są wywyższone, ale jednocześnie, żeby nie podskakiwały (co w wysokich obcasach jest zadaniem trudnym).Mocne słowa, którym nie można jednak nie przyznać po części racji. Możliwe, że kobiety, które zdają się tego nie dostrzegać, nieświadomie posługują się głęboko zakorzenionym, starannie pielęgnowany przez mężczyzn, fałszywym zresztą archetypem kobiety w szpikach jako symbolu seksu, czegoś zupełnie normalnego i korzystnego albo wręcz pożądanego przez same kobiety.

Ja cały czas jednak żyję nadzieją, że kobiety w pewnym momencie ockną się i zrzucą to jarzmo ze swych stóp i o szpilkach oraz wysokich obcasach będzie mówić się w czasie przeszłym podobnie jak o chińskiej tradycji krępowania stóp.

Z dedykacją dla A.P, A.P., oraz wszystkich kobiet lubujących się w tym przeklętym obuwiu xP


30.9.11


Usta włóż mi do ucha i mów szczelnie
Łaskoczące rzeczy
Usta włóż mi do ucha i mów szczelnie
Łaskoczące rzeczy mów do środka do mnie


Pokaźny zasób takich właśnie szczelnych i łaskoczących dźwięków dostarcza twórczość duetu Niwea (Bąkowski, Szczęsny). Panowie mają na koncie dwa, wydane po szyldem wytwórni Qulturap, krążki o jakże oryginalnych tytułach "01" (2010) i "02" (2011). Jak mawiają, prawdziwa wielkość ujawnia się w prostocie. Zdaje się, że Bristolczycy z Portishead potrzebowali aż trzech albumów żeby dojść do takiej konstatacji w dziedzinie nazewnictwa kolejnych wydawnictw (i proszę jak na dobre im to wyszło) Na szczęście, prostota oraz idąca w ślad za nią "wielkość" Niwei nie kończy się na tytułach, a dopiero tam bardzo nieśmiało się zaczyna. W warstwie zarówno tekstowej jak i muzycznej wręcz króluje prostota. Muzyka wpisuje się w, zdaje się modny ostatnio, nurt minimalistycznej i łopatologicznej elektroniki korzeniami tkwiącej w epoce archaicznych syntezatorów podanej w sposób przewrotnie od tej przedpotopowości ją odcinający. Z całą pewnością dużą zasługę w tym "odkurzaniu" syntezatorów mają wtórujące im bity balansujące na granicy hiphopu i industrialu. Z całą pewnością niemożliwością jest jednoznaczne sklasyfikowanie tej muzyki. Praźródło wszelkiej wiedzy - wikipedia - poprzestaje na lakonicznym stwierdzeniu, iż mamy do czynienia z muzyką elektroniczną. Na dobrą sprawę, można by retorycznie zapytać: a co dziś nią nie jest?.... Muszę jednak przyznać, że tym co sprawiło, że obie płyty strasznie mi się ostatnio wkręciły, jest ich warstwa dumnie zwana liryczną. Teksty Bąkowskiego, czy też jego strumień świadomości, to coś w muzyce zupełnie moim zdaniem niespotykanego (albo spotykanego na tyle rzadko, że ja jeszcze nie miałem przyjemności się z taką osobliwością zetknąć). To zadziwiające jak, rzucając kilkoma skrótami myślowymi czy hasłami, można uruchomić maszynerię wyobraźni słuchacza. Mogłoby się wydawać, że wokalista wypluwa z siebie dźwięki pokracznie, bez ładu, składu i od czapy, nie mówiąc już o jakimkolwiek flow. Poświęcenie każdemu z utworów chwili, pozwoli jednak odkryć bardzo - wbrew pozorom - składne słowne konstelacje - czasem zabawne, a czasem do bólu prawdziwe i przejmujące, prawie zawsze będące jednak celnymi spostrzeżeniami czy też prześmiewczymi komentarzami otaczającej nas rzeczywistości. Mówiącymi do środka. No.


11.9.11


mniam'o'mniam
●●●
do szamania

1.9.11


W powietrzu powoli rozgaszcza się jesień. Słychać tylko bezwietrzną ciszę lasu. Wierzchołki okolicznych, strzelistych sosen przestały tańczyć, jakby przeczuwając co je czeka. Słońce z trudem przebijając się przez gęstwinę drzew niemalże niewyczuwalnie ogrzewa skąpaną w promieniach twarz. Lubię to.

●●●
do posłuchania

31.8.11


www.brookeshaden.com

do pooglądania - bis fotografii konceptualnej.

Malowanie obiektywem - lubię.

●●●
i do posłuchania
saw things
clearer
once you
were
in my
rearview mirror


●●●
do posłuchania


30.8.11




www.tomchambersphoto.com

Uwspółcześniona i zdigitalizowana reinkarnacja Malczewskiego?
Tylko faunów brak.
Jakby nie było - polecam.

29.8.11

dziś o wszystkim i o niczym właśnie skończył się wygrzebany z czeluści dwu i pół calowego przenośnego dysku Tetro do którego zbierałem się bez przekonania dość długo sam nie wiedząc co zupełnie nie słusznie teraz to wiem zniechęcało mnie od obejrzenia film ma w sobie coś charakterystycznego dla iberoamerykańskiej prozy albo filmu chociażby marqueza i cortazara takie odrealnienie szarej rzeczywistości coś co sprawia że czytając lub oglądając ma się wrażenie otulania przez fabułę ciepłym szalem w chłodne listopadowe popołudnie trochę też było z saury z grą cieni na ścianie tańcem muzyką i almodovara z iberotemperamentem chociażby scena balkonowa z armanim i gitarą boskie! siedzę sobie wpatrując się w okno a właściwie w czarną kurtynę nocy za którą oddycha las i rytmicznie cykają świerszcze z małego laptopowego głośnika sączą się dźwięki burgundy kolejnego cudnego kawałka z genialnej ep-ki warpaint która ostatnim dniami mną rządzi te zanikające i rozmyte w echu dźwięki gitar i eteryczne wokale to takie ambiwalentnie ustępujące lato i nadchodząca nieśpiesznie jesień równie nieśpiesznie zatem puszczam obłoki wiśniowego tytoniu z fajki tego samego wiśniowego tytoniu który niegdyś spalał się tak szybko nieprzyjemnie ciepłym gryzącym w język dymem którego smak starałem się zapomnieć teraz pali się należycie powoli i aromatycznie wypełniając pokój na poddaszu słodkim zapachem dodającym otuchy w otoczonej nicością leśnej chacie której zły urok został już jak się wydaję odczyniony si claro :]


25.8.11




H44PY

=)

19.8.11


Auream quisquis mediocritatem
diligit, tutus caret obsoleti
sordibus tecti, caret inuidenda
sobrius aula.


           
                                                                  Hor. Carm. II.10,5-8


Powoli dochodzę do wniosku, że szczególnie lubuję się wszelkiego rodzaju muzycznych hybrydach noszących znamię oryginalności lub, zaryzykuje stwierdzenie - dziwności. Taka to też oryginalność tudzież dziwność urzekła mnie, jak mniemam, w debiutanckim albumie kanadyjskiej grupy Suuns - "Zeroes QC". Pierwszym kawałkiem, który padł łupem mojego ucha było "up past the nursery" zaserwowane mi (a jakżeby inaczej) przez lastefemowe propozycje. Od pierwszych taktów wiedziałem, że taki (nie)banalny bit musi zwiastować coś niebanalnego. Nie myliłem się. Utwór, jakże oszczędny pod każdym możliwym względem w środki wyrazu, ma w sobie coś tak hipnotycznego, że mogę do niego wracać po wielokroć. Tak więc, zachęcony takim pozytywnym prognostykiem, idąc dalej tym tropem, połasiłem się na cały album. I odkryłem że jest on naprawdę bardzo dobrze wyważoną hybrydą wielu rodzajów dźwięków, których - jak sięgam pamięcią - w takiej konstelacji chyba jeszcze nie słyszałem. Jak dla mnie, najbardziej zjawiskowa w tym zestawieniu jest minimalistyczna elektronika, która brzmieniem przywodzi mi na myśl korzenie gatunków i najprostsze syntezatory, którym wtórują wręcz łopatologiczne bity ("arena" czy wspomniane już "up past the nursery"), aczkolwiek potrafi być również mroczna i psychodeliczna ("PieIX"). Można by rzec, że na tej płycie te elektroniczne brzmienia są mistrzami drugiego planu . Na większości utworów bowiem, na pierwszy plan wybija się brzmienie na wskroś rockowe (co oczywiście niezmiernie cieszy moje uszy). Gitarowe brzmienia oscylują od balladowych brzdąkań ("fear") aż po przesterowane, soczyste i shoegazeowe riffy ("gaze", "pvc"). Dla okrasy tu i ówdzie pojawiają się również saksofon (końcówka "gaze") a nawet organy ("organ blues"). Neurotyczne wokale są kropką nad "i". Od jakiegoś czasu pastwię się już nad tą płytą i z całą odpowiedzialnością mogę już powiedzieć, że jest ona tą, z którą będzie mi się kojarzył sezon letni roku pańskiego 2011.


3.7.11

"Przede wszystkim chciałbym, żebyście rozważyli najlepszą - bo najszerszą - definicję muzyki: [muzyka jest] ucieleśnieniem inteligencji, która tkwi w dźwiękach - jak powiedział Hoene-Wroński. Jeśli zastanowicie się nad tym, zdacie sobie sprawę, że w przeciwieństwie do większości definicji słownikowych, które posługują się takimi subiektywnymi pojęciami, jak piękno, uczucia etc., definicja ta obejmuje całą muzykę: zarówno Wschodu jak i Zachodu, przeszłą i teraźniejszą, a także muzykę wytwarzaną za pomocą naszych nowych środków elektronicznych. Choć nowa muzyka zyskuje stopniowo akceptację, wciąż można spotkać ludzi, którzy przyznając, że to jest "interesujące", pytają "ale czy to muzyka?". To pytanie jest mi aż nadto znajome. Do całkiem niedawna słyszałem je tak często kierowane pod adresem moich utworów, że jeszcze w latach dwudziestych postanowiłem nazywać swoją muzykę zorganizowanym dźwiękiem, a siebie nie tyle muzykiem, ile kimś pracującym z rytmami, częstotliwościami i natężeniami. Istotnie, dla upartych uszu wszystko, co było w muzyce nowe, zasługiwało zawsze na miano hałasu. Czym jednak jest muzyka, jeśli nie uporządkowanymi hałasami? Kompozytor zaś, jak każdy artysta, jest kimś organizującym niejednorodne elementy. Subiektywnie hałasem jest każdy dźwięk którego nie lubimy."

                                             - Edgar Varèse (Medium elektroniczne, 1962)

jest niedziela wieczór dzień był dość pracowity więc chcąc wykorzystać weekend do cna zasiadam z uprzednio spreparowanym piwem i w nadziei na relaks wciskam play wtedy względną ciszę mąci hałas marszczę brwi przekonany że to kilka nagrań musiało jakoś nałożyć się na siebie tworząc niesmaczną dla ucha kakofonię zerkam więc zaniepokojony na odtwarzacz ale nie utwór jakby nie patrzeć jest jeden nie otrząsnąwszy się ze zdumienia nasłuchuję dalej jak młot pneumatyczny próbuje rozkruszyć barokową kantatę a szlifierka kątowa wespół z kosiarką spiłować fortepian szopena ten chyba który sięgnął bruku chaos nasila się kiedy nad polem bitwy zaczyna latać natarczywy owad wytwór chorego umysłu ani tu zwrotki ani refrenu czasem jakieś odległe echo melodyj K. pyta co to za gatunek muzyczny marszczę brwi jeszcze bardziej nie wiem odpowiadam nie wiesz pyta to ja nie słucham bo muszę wiedzieć czego słucham i ma rację kto by chciał słuchać czegoś takiego ni to metal ni to pop nie można nawet sobie nóżką potupać w rytm o zanuceniu przy goleniu można zapomnieć brzmi jakby ktoś wrzucił jakieś kawałki muzyki do blendera poszatkował a potem wysypał na talerz i podawał gotowe do spożycia gdyby to było do zjedzenia to z pewnością byłaby to wątróbka z dżemem i myśli sobie taki domorosły kucharz że fajny jest i wiecie co ma rację



12.6.11

nie rób tego nie patrz powiedziawszy to odwrócił się i ujrzał ją zakłopotaną i zdziwioną obserwowała go piszącego przy sekretarzyku już dłuższy czas sądząc że jej nie widzi on jednak od razu spostrzegł w okiennej szybie odbicie jej opalonego lica wychylającego się zza futryny wiedziała że nie jest mile widziana a jednak bycie wrzodem na dupie sprawiało jej niejako przyjemność teraz kiedy ich spojrzenia spotkały się milcząc uśmiechała się tylko głupio czemu to robisz po co tu przychodzisz zapytał wzruszyła ramionami kiedy wstał żeby zamknąć przed nią drzwi pośpiesznie uciekła usiadł więc próbując pozbierać i posklejać myśli które przed chwilą skutecznie rozbiła pozostawiając je lewitującymi w przestrzeni nad jego głową spojrzał przed siebie w oknie świat malowany był pastelową czerwienią ciepłego popołudnia po chwili w okiennym odbiciu znów ujrzał refleksy zachodzącego słońca tańczące na jej twarzy zamknął oczy a kiedy je otworzył zniknęła odetchnął z ulgą

10.6.11


no tak i znów totalne wewnętrzne rozjebanie spowodowane otarciem się larsa niedoszłego nazisty o geniusz panie i panowie szczęki w dół czapki z głów absolutnie piękne i impresjonistyczno-ekspresjonistycznie mikro-makro wyważone ściskające wnętrzności & zapierające tak że jak mi się wstrzymał oddech w połowie to wrócił jak wychodziłem nawet nie zauważyłem i galop we mgle i szybująca miłość trawiona szybkim płomieniem na życiowym zakręcie i znikający płonący czerwienią miryd wszystkie te subtelności wyżynające się w świadomości pierdolnięcie a potem nic nie było tylko ciary od góry do dołu nawet nie wypada pisać zobaczyć trzeba kropka a nawet trzy

4.6.11

Gdzieś pomiędzy ultrafioletem dusznego klubu i ciosem basu rykoszetującego od jego ścian a bezkresną przestrzenią i nieboskłonem można by umieścić album "Ring" Cameron Merisow znanej szerszej (lub też węższej) publiczności jako Glasser. Już pierwszy utwór bardzo dobrze oddaje eklektyczny charakter reszty kompozycji na płycie. Postmodernistyczny eklektyzm współczesnej muzyki objawiający się melanżowaniem różnych, czasem sprzecznych stylów, spowszedniał jednak na tyle, iż przestał per se wprawiać w zachwyt i aby przykuć uwagę słuchacza, trzeba ciut więcej. A "Ring" to ciut więcej w sobie ma. Jako tło niemalże całej płyty, a zarazem jej najbardziej charakterystyczny element, posłużył szeroki wachlarz etnicznych brzmień, korzeniami tkwiących zarówno na czarnym lądzie, dalekim wschodzie jak i kraju kwitnącej wiśni. Brzmienia te bardzo skutecznie zostały pożenione z - na wskroś współcześnie brzmiącymi - syntezatorami i bitami. Przy czym, jak już wspominałem, album bardzo dobrze odnajduje złoty środek pomiędzy dusznością, sterylnością i stęchłością elektroniki a tym bardziej "naturalnym" instrumentarium, które dodaje brzmieniu przestrzenności i świeżości, a nade wszystko - oryginalności. Melodie są chwytliwe i wpadające w ucho, ale nie banalne i naiwne. Nie raz słychać nawet lekki flirt z muzyką eksperymentalną i minimalizmem. No i w końcu (last but not least chciałoby się powiedzieć) - głos Cameron Merisow, przez niektórych określany jako "anielski", też robi swoje. Ja byłbym może ostrożniejszy z przypisywaniem mu "boskości", co nie zmienia faktu, że dla ucha jest bardzo miły, bardzo dobrze dopełnia muzykę a przywodzi na myśl głos chociażby Natashy Khan (w "Apply) czy Imogen Heap (w "Home") co jak dla mnie jest najlepszą rekomendacją.


2.6.11


selling
your
reason
will
not
bring
you
through

30.5.11

wieczory takie, że aż człowiek chce świat przytulić
albo przynajmniej położyć mu się na dywanie
i patrzeć w sufit chociażby bardzo był ubrudzony chmurami

22.5.11


"Co pan czyni"
spytano pana K.,
"kiedy kocha pan jakiegoś człowieka?"
"Tworzę sobie jego obraz i staram się,
żeby był doń podobny"
"Obraz?"
"Nie - człowiek"
odpowiedział pan K.


- Bertold Brecht, Opowieści o panu K.

21.5.11

koniec świata epilog

osiemnasta czterdzieści i nic się nie stało słowem wikipedia mówiła prawdę że h camping nie mówił prawdy znaczy jest kłamcą akurat buddy holly śpiewał że kocha peggy sue i że potem wyszła za mąż może to i był to dla niego koniec świata ale i tak wiadomo że miłość go nie zabiła bo jego przeznaczeniem była jednak katastrofa samolotu tak więc teraz odliczamy do dwatysiącesześćdziesiątego chyba że po drodze jakiś inny oszołom znów zagrozi dniu nazajutrznemu niechybną zagładą

koniec świata

h camping przechytrzył kalendarz majów isaaca newtona i planetoidę 1950da jego koniec świata (nie)ujarzmiony strefami czasowymi ma nas zaskoczyć dziś w każdym miejscu na ziemi o każdej osiemnastej zero zero a może to miała być szósta rano nie pamiętam ale chyba musiałoby mi się to rzucić w oczy a tu nic poza porannym bólem głowy suchością w gębie i lekkim parkinsonem górnych kończyn po wczorajszym przyswajaniu ce dwa ha pięć o ha podczas próby generalnej końca świata przy świecach także chyba jednak osiemnasta zero zero czterdzieści pięć minut zupełnie jakby nic nie zapowiadało końca a lato jest piękne tego roku parno trochę ale jeszcze asfalt nie lepi się do podeszwy ciepło sączy się przez otwarte okna i muzyka się sączy nic specjalnego przez chwilę myślałem żeby koniec uczcić muzycznie jakoś w sensie że przecież za te czterdzieści pięć minut może już nie być okazji do narażenia trąbki eustachiusza na jakieś drgania no chyba że kalendarz majów ale koniec końców nie wiedziałem na co się zdecydować poza tym muzyka nie jest w stanie uratować przed niczym oprócz ciszą więc na razie się przed nią ratuję bo potem to pewnie będzie jej dużo i ciemno będzie i wtedy sobie przypomniałem że przecież hola jutro mam smażyć kupione kiełbaski na grillu więc jak to tak po ciemku nie może być trzeba odwołać ten koniec dziś mogę zgodzić się na burzę z piorunami małą apokalipsę bo już nie mam paragonu no i prosili o przemyślane zakupy nic się nie trzyma tu kupy bo przecież do dwudziestego piątego podatek od towarów i usług muszę zapłacić zgodnie z artykułem dziewięćdziesiątym dziewiątym a urzędu skarbowego nie zrazi z pewnością żaden byle koniec świata pozostaje mieć nadzieję że newton przemyślał przepowiednie chciałbym podziękować wszystkim mile i niemile widzianym za zaglądanie tu z wysp i półwyspów i innych powierzchni i tak wszystko szlag trafi za piętnaście minut jeśli mi dobrze zegarek chodzi tak więc pa pa do zobaczenia


16.5.11



clouds shoved by bleak city breaths
embracing high-rise soaked with glint
black hollow veins filled with cold streaks
noisy silence settles on windowsills

psichodelicznie [wwa.prg.pln]

13.5.11


szoping [wwa.prg.pln]

10.5.11


romanticznie [wwa.prg.pln]

eklekticzno-krzywozwierciadlicznie [wwa.prg.pln]

9.5.11


spiralicznie [wwa.prg.pln]
1977 - Sex Pistols Nevermind the Bollocks
1980 - Joy Division Closer
1981 - New Order Movement
1985 - The Jesus and Mary Chain Psychocandy

2009 - A Place To Bury Strangers Exploding Head

... czyli krótka historia od narodzin punk po jego trzecią inkarnację. Mam świadomość, że w tej przepaści pomiędzy 1985 a 2009 z całą pewnością powinno znaleźć się jeszcze mnóstwo znaczących figur sceny muzycznej, które odcisnęły swoje piętno w procesie odradzania gatunku. Z premedytacją pomijam je jednak w tym krótkim zestawieniu, bo uważam, że jest ono tu w zupełności wystarczające. Znalazło się nawet miejsce na New Order, którego - z szacunku dla Iana Curtisa - moje uszy nie trawią [:P], jednak trzeba im oddać, że ich wkład w brzmienie i kształt dzisiejszej muzyki był i jest nie do przecenienia. Tak więc do rzeczy.

A Place To Bury Strangers - okrzyknięta najgłośniejszą nowojorską kapelą ostatnimi czasy. I nie do końca jestem pewien, czy chodzi o rozgłos, który kapela zyskała (przynajmniej za oceanem) dzięki swoim dwóm długogrającym wydawnictwom czy też ilości decybeli produkowanych na koncertach. Z ubolewaniem muszę przyznać, że umknął mojej uwadze koncert tej formacji, który odbył się bodajże w maju ubiegłego roku w warszawskim powiększeniu. Wielka szkoda - mógłbym ustosunkować się do rzekomej głośności nowojorczyków. A tak pozostaje mi jedynie potwierdzić, że szum, który wywołali swoimi nagraniami jest w zupełności uzasadniony. Na tapetę wezmę ich ostatni krążek - przywołany już wcześniej Exploding Head, gdyż akurat sobie go przyswajam (aczkolwiek debiutancka płyta także jest godna polecenia!)

Kiedy album się zaczyna, pierwsze co przyszło mi na myśl, to że Phil Spector, byłby z takiej ściany dźwięku dumny. Mocno przesterowane gitary łączą się w hałaśliwym unisonie z perkusją odmierzającą rytm z automatyczną precyzją oraz pulsującym basem. Spogłosowany i odrealniony wokal tonie w tej mieszance, stłumiony niczym w studni, nie ustępuje jej jednak miejsca. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że słucham uwspółcześnionego Joy Division z ostro noise'owymi naleciałościami Psychocukierkowymi. Mylili się Ci (łącznie ze mną), którzy upatrywali w kapelach takich jak chociażby wypudrowany Interpol następców Joy Division. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby nie - jakże fatalna w skutkach - decyzja Iana Curtisa o zakończeniu swego żywota, brzmienie Joy Division prezentowałoby się dziś podobnie do tego serwowanego przez nowojorskie trio.

Płyta bardzo dobrze balansuje pomiędzy hałasem i melodyjnością, elektronicznymi syntezatorami a niekiedy do granic możliwości zniekształconym brzmieniem gitar. Od dreampopowych pejzaży Cocteau Twins, przez hałaśliwy szum shoegaze'u po wręcz industrialne brzmienie piły do metalu Trenta Renzora. Wszystko podawane w dawkach, które sprawiają, że trudno się od tej muzyki oderwać. Brzmienie syntezatorów, nawet gdy pojawia się z dość "infantylnym" brzmieniem (niechybne wpływy New Order :P np. w kawałku Keep Slippin Away) to jest równoważone i neutralizowane, a całość daje efekt dla mych uszy luby.


26.4.11


01100100
01101001
01100111
01101001
01110100
00101101
01100001
01101100
01101100
00101101
01101100
01101111
01110110
01100101


Pierwszemu, przypadkowemu zresztą kontaktowi z twórczością Digit-All-Love towarzyszyło ogromne zdziwienie, kiedy to odkryłem, że owa formacja jest kawałkiem ciasta polskiej (a dokładnie wrocławskiej) sceny trip-hopowej, która to scena - przynajmniej w moim odczuciu - nie rozpieszcza nas światowej klasy rodzynkami (prawdę rzekłszy, nie zdawałem sobie nawet sprawy z jej istnienia...) Gdyby nie szybki risercz i skłonność D-A-L do kompozycji w rodzimym języku (na debiutanckim krążku akurat "Matula" z rozczulającym folkowym! zacięciem), to zapewne trwałbym w błogiej nieświadomości, będąc przekonanym o chociażby bristolskim rodowodzie tej kapeli. Poza tak oczywistymi skojarzeniami jak Portishead ("Run away") i Massive Attack ("I learn to be a man"), słychać też reminiscencje Björk ("Skinflower") i Hooverphonic ("Candy Castle"), Moloko ("Don't expect too much") a nawet Under Byen ("If U Could"). Muzyka raz to oscyluje wokół surowych, połamanych i psychodelicznych bitów, innym razem zaś traci na "wadze" i przeskakuje w okolice rozmarzonego chill-out-u. Głos Natalii Grosiak czasem oszczędny i uroczy, w niektórych utworach pokazuje pełnię możliwości i pazur. Warto dodać, że niemalże wszystkim utworom na debiutanckiej płycie towarzyszy sekcja smyczkowa (skrzypce, altówka i wiolonczela). Moim zdaniem flirtowanie ze "smyczkami" (lub innej maści instrumentami "klasycznymi") w szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej grozi popadnięciem w patos, kicz, a w najlepszym wypadku - niepotrzebne przerysowania. Na "Digit-All-Love" tak się na szczęście nie stało, bowiem wszystko bardzo ładnie dopełnia brzmienie poszczególnych utworów. Słuchając tej płyty byłem dumny, że taka wisienka powstała nad Odrą. Z pewnością nie byłoby wstydu na szczycie tortu, w każdym razie ja mocno trzymam kciuki, żeby wrocławianie tam właśnie zawędrowali. Chapeau bas!


23.4.11

Obłęd udzielony (folie á deux), nazywany także paranoją indukowaną, klasyfikowany według ICD-10, jako F 24 - indukowane zaburzenia urojeniowe.

Kryteria diagnostyczne:
1.Dwie lub większa liczba osób podzielają to samo urojenie lub system urojeniowy i wspierają się wzajemnie w tym przekonaniu.
2.Pozostają one w niezwykle bliskim związku.
3.Są dowody wynikające z powiązań czasowych lub w kontekście wydarzeń, że urojenie zostało indukowane u biernego członka(członków) lub grupy w wyniku kontaktu z członkiem aktywnym.

W psychozie tej osoba bliska choremu zaczyna wierzyć w prawdziwość wypowiadanych przez niego urojeń, a następnie zaczyna je sama wypowiadać. Najczęściej obie osoby są związane bardzo silnym związkiem emocjonalnym, połączonym z izolacją społeczną.

Paranoja udzielona może dotyczyć więcej niż dwu osób, czasami system urojeniowy chorego przejmowany jest przez całą rodzinę, a nawet społeczność.
Znane są przykłady całych wiosek, zwykle żyjących w znacznej izolacji, których mieszkańcy podzielali przekonania urjeniowe chorej osoby. Światowy dzień paranoi indukowanej obchodzony jest 14 lutego każdego roku.

Objawy psychozy indukowanej ustępują zwykle po rozdzieleniu osób, u których ona wystąpiła.

19.4.11

Gdy myślę optymistycznie o przyszłości, to słyszę w niej muzykę - nie jedną, lecz wszystkie jej rodzaje

- John Cage

Amen.

6.4.11



faktura:
1.sposób koordynacji melodii i harmonii.
2.charakterystyczne cechy powierzchni przedmiotu.


Jeśli chciałoby się mówić o fakturze muzyki, bardziej oczywistą z dwóch wyżej wymienionych definicji wydawać by się mogła pierwsza z nich. I gdyby wziąć na warsztat pierwszy lepszy utwór, patrząc przez pryzmat jego naturalnej instrumentalnej polifoniczności, rzeczywiście odnoszenie się do pierwszej definicji byłoby jak najbardziej trafne. Co raz częściej jednak utwory muzyczne rezygnują częściowo lub zupełnie z muzycznych paradygmatów melodii, rytmu i harmonii, na rzecz szumu, arytmii i dysonansu. W takim przypadku odwoływanie się do pierwszej definicji, jakkolwiek również słuszne - wszak szumy mogą w utworze koegzystować na takich samych prawach jak wszelkie inne dźwięki tworząc pewną fakturę (rozumianą jako sposób koordynacji dźwięków właśnie) - wydaje się być nieco mniej adekwatne. Fakt ten bardzo dobrze unaocznia (lub jak kto woli - unausznia) akuzmatyczna twórczość Christiana Fennesza. Ostatnio zasłuchałem się trochę w "Venice" i wciąż towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, iż idealnym pojęciem za pomocą którego można tę płytę opisać jest właśnie jej faktura. Faktura rozumiana jako charakterystyczna cecha powierzchni d ź w i ę k u. Dźwięk jak wiadomo, powierzchni jako takiej nie ma. Sęk w tym, że brzmienie na "Venice" nie flirtuje także zbyt wiele ani z melodią ani z rytmem, rzadko z jakąkolwiek harmonią. Trudno zatem określić jego fakturę w klasycznie muzycznym tego słowa znaczeniu. Wsłuchując się w kolejne utwory można jednak dojść do wniosku, że muzyka tu została obdarzona właśnie atrybutem tej "drugiej" faktury. Z głośników dobiegają bowiem szorstkości, chropowatości, czasem metaliczne gładkości, różnego rodzaju szumy, zgrzyty i skrzypienia. Wszystkie osadzone w sennym, dronowym basie. Wycinki pewnej rzeczywistości. Pewnej nieskończoności. Przestrzenne impresjonistyczne krajobrazy bez konturów.

Wydawnictwo wymaga od słuchacza pewnej uwagi i skupienia, które zostają wynagrodzone odmalowaną w głowie niezliczoną ilością obrazów wynurzających się z tej (tylko) pozornej krzątaniny dźwięków. Odstępstwami od fakturalnego charakteru płyty są "Transit" - tu odstępstwo jest jednak tylko częściowe, gdyż w tle melodyjnego wokalu słychać znajomy noise - oraz gitarowa "Laguna", która ewidentnie stanowi wyjątek mający potwierdzajać regułę.

1.4.11

24.3.11


Powinny być szybsze - przekonuje jeden ze warszafskich radnych.
...
<ściana>

21.3.11

18.3.11




paint me as you see me
paint me as I see me
paint me as a dead soul

♦♦♦

15.3.11

wtorekwieczór


ticking away the moments that make up a dull day

wtorekrano



letkie zagięcie czasoprzestrzeni

3.3.11

where's the white frame?
gone.
oh, well, whatever.

1.3.11




Played by the gate at the foot of the garden,
My view stretches out from the fence to the wall,
No words could explain, no actions determine,
Just watching the trees and the leaves as they fall.

"The Eternal" - Joy Division


"Nic osobistego" to rodzaj filmu, który co raz rzadziej przedziera się do szerszej publiczności. Dzisiejsze kino przyzwyczaiło nas, iż jest pełne wykrzykników. W filmie Urszuli Antoniak przeważają zaś wielokropki, pauzy i znaki zapytania. Wiele tu niedopowiedzeń, zadumy. Brak nagłych zwrotów akcji. Fabuła prowadzona jest w taki sposób, iż nawet w pierwszym uśmiechu bohaterki (który pojawia się niemalże w połowie filmu) jest coś magicznego i przenikającego do głębi. Takimi subtelnościami film urzeka niemalże od pierwszej do ostatniej sceny. Jak już wspominałem, na próżno szukać tu hollywoodzkiego rozmachu - wszystko dzieje się raczej między słowami, bardziej znaczące od dialogów bohaterów (których zresztą jest jak na lekarstwo) jest ich milczenie. W filmie ukazany jest proces odnajdywania przez Anne swojego prawdziwego "ja", które zatraciła zapewne na jakimś życiowym zakręcie. Początkowo zranionej, nieufnej, poszukującej ("samotność"), udaje się jej jednak przełamać, otworzyć i zapomnieć ("koniec związku") co pozwala jej odnaleźć nową drogę życia ("małżeństwo"), która zaprowadzi ją do znalezienia swojego miejsca na ziemi oraz ukojenia. ("początek związku"). Ukojenia, które jednakże okazuje się być chwilowe, ponieważ los -koniec końców- skazuje bohaterkę na bycie (może wiecznym) tułaczem, nieposiadającym na świecie nic osobistego ("samotna"). Obraz bardzo przejmujący, który mimo bardzo skromnych środków wyrazu robi ogromne wrażenie i nie pozostawia obojętnym.

16.2.11



today
and tomorrow
- at glance

a shroud of clouds
covers venus with oblivion

serenity

11.2.11

her soft bright skin shines
with dim gray light

she swallows the stars
and embraces the night

up
up
up

into the black