23.11.10



Łabędź - cygnus, rodzaj ptaków pływających o donośnym i krzykliwym głosie.

Rzadko zdarza mi się, żeby na wieść o jakimś muzycznym niusie na chwilę zatrzymywała mi się pikawa. Zdarzyło się to natomiast, gdy ostatnio szperając po lastowych szałtach mój wzrok zawisł na poście oznajmiającym wszem i wobec narodziny (czy jak kto woli - zmartwychwstanie) Łabędzi. Z niedowierzaniem czytałem post po raz n-ty, pikawa powoli odzyskiwała sprawność i wtedy w moim umyśle zaczęło kiełkować zasadzone tym postem ziarnko strachu. Strachu, który - w obliczu faktu, iż na regałowej półce nieopodal spoczywał zakupiony chwilę wcześniej bilet na koncert rzeczonych ptaków - był uzasadniony. Czułem mianowicie jak topnieją moje nadzieje, że na koncercie w Stodole usłyszę starych, dobrych, brudnych, złych, brutalnych i bezkompromisowych Swansów (a nawet gdyby pozbawieni byli tych atrybutów, to na pewno podszyci byliby swoistym ZŁEM) Oczom moim ukazała się wizja, jak to Gira, w łabędzim przebraniu, pląsa po scenie, śpiewając melodyjne, pozbawione tej pożądanej brutalności i bezkompromisowości kawałki, wznosząc się ku niebiosom w stronę światła, a dokładniej: aniołów światła... Będąc wciąż pod wpływem rzeczonego stresu, na prędce odnalazłem w sieci strumień, w którym nowe łabądko pływało. Padło na "Eden Prison". Wstrzymałem oddech. Kliknąłem. I wtedy pikawa zatrzymała się po raz kolejny. Krzyknąłem (a może tylko pomyślałem, że krzyczę - nie pamiętam), jakże adekwatne w tych okolicznościach: O JEZU! Następnie z ust moich popłynął potok, już bardziej adekwatnych, wulgaryzmów wyrażających - żeby nie było - czysty zachwyt i pierwotny zew. Wciąż nie wierząc w to co słyszę, siedziałem tak z rozdziawioną gębą dokładnie sześć minut i trzy sekundy pławiąc się w szorstkich, hipnotycznych i dźwiękach tego utworu. Potem poszedłem po więcej. Nowa płyta, choć nie ma oczywiście szans mierzyć się ani z Children of God, ani z Great Anihilator (a to głównie ze względu na brak na tym nagraniu drugiego łabędziego skrzydła, czyli Jarboe), to moim zdaniem stylistycznie wraca do czasów świetności Swansów, a czasem nawet do korzeni (Filth - sic!) Są oczywiście spokojniejsze fragmenty, a nawet całe utwory, co nie zmienia faktu, że wyczuwa się w tym wszystkim drugie (trzecie, czwarte, piąte) dno oraz pewien niepokój i bijący po uszach mrok. Wszystko to ku mojej wielkiej uciesze. Nie mogę doczekać się konfrontacji z tą ścianą dźwięków w Stodole. W taki mur chętnie uderzę głową.

SWANS ARE NOT DEAD!