1.9.13

NIN - Hesitation Marks


Now my path has gone astray
I'm just tryin' to find my way
Wandered here from far away
I'm just tryin' to find my way...

Kiedy pewnego ciepłego czerwcowego wieczoru na stacji benzynowej, z samochodowych głośników dobiegły moich uszu dźwięki Came Back Haunted, moja ręka odruchowo powędrowała w stronę pokrętła głośności, pewnym ruchem przekręcając gałkę maksymalnie w prawo. Utwór wybrzmiał, a prowadzący radiową audycję oznajmił, że właśnie miałem okazję obcować z pierwszym singlem promującym nadchodzący album Nine Inch Nails. Zapowiadało się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Czuć było drzemiącą w kompozycji moc. Automatyczny bit z chirurgiczną wręcz precyzją odmierzał kolejne takty utworu, szatkowane przez krótkie syntezatorowe arpeggia, a niski, upiorny bas idealnie dopełniał całość. Reznor wrócił - pomyślałem. Nawiedzony. Wszystko się zgadzało, wszystko grało.

Planowana data ukazania się Hesitation Marks to 3 września, jednak dzięki uprzejmości internetowej braci, każdy miał okazję zapoznać się z materiałem już dwa tygodnie przed premierą. Nie omieszkałem oczywiście z takiej okazji szkorzystać.

Na początku muszę zaznaczyć, iż moje oczekiwania w stosunku do tej płyty były wysokie. Chyba zbyt wysokie. Po jej pierwszym przesłuchaniu w trybie "fast forward" zawiodłem się srodze. Płyta poszła w kąt, a ja nie miałem specjalnie chęci do niej wracać. Wróciłem jednak po niespełna tygodniu. Dałem jej drugą szansę, przesłuchując uważnie od deski do deski i przyszło mi zweryfikować swoją pierwotną, niezbyt przychylną ocenę. Pierwsze co rzuca się w uszy, to że płyta jest nierówna. Obok kompozycji bardzo dobrych (Came Back Haunted, Copy of A, Satellite [!!], Various Methods of Escape czy nawet In Two), słyszymy też takie zdecydowanie - w moim odczuciu - kulejące. Nigdy nie byłem specjalnym fanem lirycznej strony Trenta, jednak wydaje się, że niegdyś z większą sprawnością sklecał swoje "ballady". Na nowym wydawnictwie wieje natomiast czasem nudą. Utwory trwające nieraz po 6 minut mogły by bez przeszkód trwać 3 (Find My Way, All Time Low, I Would For You). Dość śmiesznym jest natomiast kawałek Everything. Nie jestem może niestrudzonym badaczem twóczości NIN, jednak pewne rozeznanie mam i nie sądzę, żeby wcześniej popełnili coś podobnego. W zwrotkach słuchać wyraźne wpływy the Cure i Joy Division, a wokal momentami jest wręcz popowy [sic!] ("Wave goodbye, wish me well, I've become, something else"). W refrenie atakuje co prawda uszy brudna i szorstka ściana dźwięków produkowanych przez skrajnie przesterowane gitary, jednak pasuje ona do całości utworu niczym pięść do oka i jedynie uwypukla nieco "komiczny" - jak na twórczość NIN - charakter zwrotek. Ból ten trwa (dzięki Bogu!) jedynie lekko ponad 3 minuty.

Na płycie jest więc kilka utworów, na których można zawiesić ucho (na których - cytując klasyka - Reznor wraca z "długiej podróży"), kilka które można spokojnie sobie odpuścić, a także kilka które są symptomami szukania (jeszcze nie - odnalezienia) przez Trenta i spółkę nowej drogi. Z dawnego, mrocznego, industrianlnego brzmienia pozostały gdzieniegdzie rezonujące echa i warstwa liryczna, w której góruję tematyka walki z nałogami, odnajdywania (i gubienia) siebie oraz metamorfoz osobowości. Płyta z pewnością nie jest jakimś wielkim wydarzeniem, ani ważną pozycją w dorobku NIN. Nie jest ani gwoździem programu, ani też gwoździem do trumny. Ot, taka zagwozdka. 

Czy zatem warto było czekać te 5 (a nawet 8 - licząc od With Teeth) lat? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi odpalając Pretty Hate Machine.




PS. 
Ciekawostką jest, że płyta została równolegle wydana w dwóch wersjach masteringowych: głośnej i "audiofilskiej" (de facto normalnej). Może to być jaskółka zwiastująca, przepowiadany przez wybitnego producenta muzycznego Boba Katza, początek końca wojny głośności (loudness war). Cudownie byłoby, gdyby rzeczywiście najdalej w 2020 roku nagrania brzmiały znów jak w latach 80-tych minionego wieku... :)